Zgodnie z tradycją, kobiety od dziecka uczy się, by były opiekuńcze i pełne współczucia, wrażliwe i czułe na potrzeby innych ludzi. Nasze życie w dużej mierze polega na pomaganiu mężom, dzieciom, rodzicom, przyjaciołom, sąsiadom, szefom, braciom, wujom, ciotkom i współpracownikom; rzadko jest w nim miejsce na satysfakcję i poczucie, że robimy coś ważnego. Kryje się za tym niebezpieczeństwo, że nie dotrzemy do własnego Ja i utracimy je na zawsze.
Kultura i historia podpowiadają nam, że powinnyśmy postrzegać własną wartość przez pryzmat związków, w które jesteśmy zaangażowane. Przez wieki uczono nas, że jedynym sposobem na zaspokojenie naszych potrzeb jest realizowanie społecznie akceptowanego wzorca kobiecości, który nakazywał przedkładanie cudzych potrzeb nad własne. Powinnyśmy złożyć ofiarę z siebie na ołtarzu troski o innych; „dobra" matka w pierwszej kolejności dba przecież o swoje dziecko, dopiero później o siebie.
Wiele kobiet trwa w przekonaniu, że będą kochane, jeśli ich zachowanie będzie zgodne z kulturową definicją kobiecości. Gdy nie czują się kochane, robią jeszcze więcej, by zdobyć to, na czym im zależy: jeszcze staranniej się opiekują, jeszcze więcej gotują, po całodziennej krzątaninie kładą się spać jeszcze później i, w najgorszym razie, wybaczają to, co niewybaczalne — nadużycia. Często, w nadziei na zyskanie miłości, szacunku i uznania, jeszcze usilniej staramy się zadowolić naszych szefów, mężów, dzieci, przyjaciół. Gdy nadal jesteśmy niedoceniane, chorujemy, popadamy w depresję, czujemy się beznadziejne, bezsilne, sfrustrowane, a czasem wybuchamy gniewem.
Autorzy: Stephanie Dillon, M. Christina Benson. Gdańskie Wydawnictwo Psychologiczne.
Księgarnia internetowa: www.gwp.pl